Swego czasu o tej książce zostało napisane niemal wszystko, więc stwierdziłam, że nie ma sensu powielać tego tematu. Prawda jednak jest taka, że po niedługim czasie przeczytałam ją po raz kolejny i kolejny a w międzyczasie wielokrotnie otwierałam szukając inspiracji na kolejne maseczki.
Postanowiłam więc Wam zafundować recenzję książkową znacznie odbiegającą od schematu, z którym mieliście okazję się u mnie zapoznać. Skupię się zatem na stronie praktycznej, ale żeby nie było - wklejam Wam tu zdjęcie opisu książki :)
Domowe maseczki zawsze były bliskie mojemu sercu a to wszystko dzięki glinkom. Od kiedy moja mama z widocznie ciężkim sercem dała mi pieniążki na kolejną w danym miesiącu glinkową maseczkę od dermatologa za jedyne 70 zł (a było to przeszło 15 lat temu, więc cena tym bardziej zaporowa) postanowiłam poszukać jakiegoś tańszego zamiennika. Jakie było moje zdziwienie gdy mogłam sobie taką samą maseczkę ukręcić w domu za 5 zł...
Na przestrzeni lat, w zależności od kondycji cery, kupowałam maseczki gotowe i stosowałam je naprzemiennie z tymi DIY. Potem jednak nastąpił przełomowy moment nauki czytania składów i jednocześnie totalnej sinusoidy w kondycji mojej trądzikowej cery. Jakoś tak naturalnie przyszła chwila na porzucenie gotowizny i przerzucenie się niemal całkowicie na to, co ukręcę swoimi niezbyt zaprawionymi w kosmetycznych bojach dłońmi (czasem wyjątek stanowiły tylko maski dziegciowa i odmładzająca z Banii Agafii).
Dodatkowo moja mama i obie babcie służyły swoją wiedzą w tym zakresie i coraz bardziej zaczęło mnie to wszystko... pociągać :) Poza glinkami zaczęła się więc dla mnie przygoda z maślanką, śmietaną, drożdżami, węglem aktywnym (tak - moja babcia wiedziała o jego właściwościach już dawno temu), płatkami owsianymi itd. Kiedy zatem na prezent urodzinowy w pracy otrzymałam bon do Empiku wiedziałam już na jaką książkę go wydam.
"Sekrety urody babuszki" po prostu do mnie trafiają. Na tym w sumie mogłabym ten przydługi wywód zakończyć, ale jeszcze Was odrobinę pomęczę.
Z kilkoma założeniami przedstawionymi w książce nie mogę się zgodzić jak choćby to, że makijaż w żadnym stopniu nie przyczynia się do powstawania trądziku czy rzekomo fakt, iż to ile jesz czekolady, frytek tłustego mięsa czy sera, nie ma wpływu na powstawanie pryszczy.
Dawaj mnie tu szklankę krowiego mleka, usiądź naprzeciwko i obserwuj jak w przeciągu godziny zaczną mi na brodzie tworzyć się cysty.
Mój mąż nie wierzył, ale po konsumpcji śmietankowego rożka Braci Koral "Jak dawniej" uwierzył.
W sumie chyba mogłabym na tym triku zarabiać, ale czy pieniądze wynagrodzą mi te wszystkie pryszczole? ;)
To, co jednak w tej książce najlepsze to przepisy na domowe maseczki, balsamy czy płukanki do włosów. W środku tygodnia chcąc nawilżyć skórę bez zbędnego kombinowania chętnie smaruję twarz miodem, który spłukuję po 20 minutach i mam buzię jak pupcia... no po prostu pupcia (nie chcę być posądzona o jakieś dewiacje).
Nawet teraz, pisząc dla Was ten post, siedzę z moją własną miksturą inspirowaną jednym z przepisów z książki.
Jest to maseczka bogata w odmładzający likopen, złuszczająco - nawilżający kwas AHA oraz pełną antyoksydantów kurkuminę.
Kosztowała mnie chyba niecałą złotówkę a składa się po prostu z koncentratu pomidorowego, tłustej śmietany i kurkumy. Nie wierzycie? To patrzcie na to:
* tym bardziej spostrzegawczym zapewne nie umknie fakt, że maseczkę nakładam również na okolice oczu i od razu zaznaczam - jest to działanie celowe :) Żaden ze składników mnie nie uczula a kapitalnie nawilża, natłuszcza i rozjaśnia - dlaczego mam zatem pozbawiać tego rarytasu miejsce tak newralgiczne jak skóra pod oczami? Jedak zanim jednak zaczniecie brać ze mnie przykład pamiętajcie - za każdym razem należy przeprowadzić próbę uczuleniową. Ja już wiem jakie substancje są dla mnie bezpieczne, więc ochoczo nakładam je na całą twarz.
Słowiański elementarz pielęgnacji (jak książkę nazywają autorki) jest dla mnie inspiracją. Właśnie skończyłam ją czytać kolejny raz. Jeśli jednak któraś z Was chciałaby ją pożyczyć to niestety prośby nie spełnię. Mój egzemplarz jest bowiem mocno ufajdany a przed chwilą dodatkowo wytłuściłam go śmietaną... Jeśli jednak zastanawiacie się nad zakupem - będą to dobrze wydane pieniądze.
Koniec końców już od miesięcy nie nakładam kupnych maseczek, bo wspomniana gotowa maska dziegciowa Agafii zmieniła konsystencję i intensywniej pachnie. Nie ma w tym nic zatrważającego gdyby nie to, że łącznie z tymi "nowościami" zaczęła powodować rumień na mojej twarzy. Podobnie kiepsko zakończył się mój związek z wersją odmładzającą - ta z kolei zaczęła mnie zapychać.
A moi nieodzowni towarzysze niedoli w postaci glinki, kurkumy, śmietany, węgla aktywnego, miodu, spiruliny czy pomidorów wciąż działają tak samo dobrze...
Kierunek pielęgnacyjnej drogi wydaje się zatem dla mnie jasny.
A Was bawi kręcenie domowych kosmetyków?
Miałyście już okazję poznać "Sekrety urody babuszki"?
Pomidorowe uściski,
Iwona | @ hair.witch.project
Thanks for your sharing 😊
OdpowiedzUsuń:)
OdpowiedzUsuńLubię tego typu książki, ale tej nie czytałam.
OdpowiedzUsuńPolecam, naprawdę warto :)
Usuń